[widok na szczęście]

Mąż mi dziś przyniósł Newsweeka z artykułem o tym tytule. artykuł dotyczy in vitro, a napisany został z okazji straszliwej ustawy zaproponowanej przez jeszcze bardziej straszliwy PIS, która to ustawa zakłada sankcje dla lekarzy za przeprowadzanie procedury zapłodnienia pozaustrojowego. i oczywiście artykuł wpłynął na mnie bardzo dołująco, bo nie znoszę jak się tak obrzydliwie usiłuje manipulować ludźmi.

oczywiście pierwszym i naczelnym argumentem za in vitro są rzesze osób, które z niego skorzystały i tylko dzięki temu są w życiu szczęśliwe. co więcej, prawdopodobnie żadna „naturalna” matka nie kocha swojego dziecka tak bardzo, jak one, bo nie czekała na wynik testu ciążowego z takim drżeniem serca i nie wpadła w taką histerię po porodzie. po prostu dzieci z in vitro są kochane bardziej niż te poczęte naturalnie i właściwie może należałoby tę metodę nie tylko refundować, ale obowiązkowo fundować przynajmniej raz w życiu każdej kobiecie, a poza tym może najlepiej ją ubezpłodnić, to wtedy wszystkie dzieci będą kochane nie do wytrzymania. wiem, że nadinterpretuję, ale już mi uszami wychodzą teorie o tym, że najbardziej dzieci kochają geje oraz ci, którzy ich mieć nie mogą i z tego względu uciekają się do wszystkiego, byle je mieć.

drugim, choć chyba nie mniej ważnym argumentem za, jest fakt, że WHO uznało niepłodność za chorobę i należy ją leczyć, więc jakim prawe ktokolwiek się zastanawia  nad refundacją in vitro, skoro to nam nakazuje wszechwiedzące WHO. a twórca tej metody dostał Nobla. jakiż ten nasz rząd beznadziejny i co to w ogóle ma być. no tak, bo skoro już facet dostał Nobla i WHO coś powiedziało, to trzeba przyjąć to za prawdę objawioną i nikt nie ma prawa nie tylko tego kwestionować, ale nawet mieć wątpliwości, nawet zastanawiać się nad tym wyrokiem.ech, a podobno to katolicy narzucają wszystkim swój sposób myślenia… (a może to ci Talibowie, o których mowa na okładce? nasz rząd dostał się bowiem w ręce obcych i wyraźnie wrogich sił o rodowodzie terrorystycznym, tak przynajmniej obwieszcza Newsweek: „In vitro: talibów wojna z dziećmi. Dlaczego nasza prawica nienawidzi dzieci z probówki”)

nie, absolutnie nie kwestionuję tego, że niepłodność jest chorobą. jest nią, bo płodność jest naturalną funkcją organizmu, będącą wyrazem zdrowia (o czym ci sami spece z WHO natychmiast ochoczo zapominają, gdy chodzi o antykoncepcję), a więc kiedy ta funkcja jest zaburzona to mamy do czynienia z chorobą. i nie wiem czy ktokolwiek się zastanawia nad tym czy należy ją leczyć. ja nie. choroby się leczy. natomiast dobrym pomysłem jest zastanowienie się, jak ją leczyć. a zwolennicy in vitro wciąż usiłują wmówić wszystkim, że in vitro leczy niepłodność.  otóż nie (przynajmniej w większości przypadków, bo są schorzenia powodujące niepłodność, które istotnie ustępują po ciąży). in vitro „produkuje” dziecko (przepraszam za określenie, ale taka jest prawda). ale kobieta wciąż pozostaje chora – niepłodna. na co najlepszym dowodem są te panie, wypowiadające się w artykule, które mają nie jedno, ale kilkoro dzieci z in vitro. skoro po pierwszej ciąży wciąż nie mogły począć naturalnie i musiały znów korzystać z tych wyrafinowanych zabiegów medycznych, to jakieś strasznie cienkie jest to lekarstwo, które tak bardzo pragną sobą zareklamować.

no a oczywiście skoro już mówimy o leczeniu niepłodności, to trzeba jeszcze obowiązkowo wyśmiać naprotechnologię. na przykład pan prof. Luka Gianaroli, szef Europejskiego Stowarzyszenia Ludzkiej Reprodukcji i Embrionologii ESHRE w ogóle nie wie co to jest, a to najlepiej dowodzi, że to głupota (bo ja to bym raczej zaproponowała panu profesorowi, żeby się w tej sytuacji dokształcił, ale nie, albowiem jak wiadomo, jeśli fakty nie zgadzają się z naszymi poglądami to tym gorzej dla faktów). ekspertem Newsweeka od naprotechnologii jest Anna, nauczycielka z małego miasteczka na południu kraju. nie podaje co prawda nazwiska i nic nie mówi, jakoby była nauczycielką metod rozpoznawania płodności lub najlepiej modelu Creightona, ale najwyraźniej jest największym polskim specem w tej dziedzinie. otóż naprotechnologia, wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy Newsweeka, polega na obserwacji śluzu pod kątem lepkości i obfitości. a fuuu… a nie dość, że a fuuu to jeszcze to jakaś magia i szamańskie metody, a nie czyściutka medycyna. i jeszcze trzeba to kodować w specjalnym zeszycie. a instruktor instruuje jak trzeba współżyć. i jeszcze trzeba za to płacić, 150 złotych od wizyty, chociaż pierwsza to była darmo. więc skoro pierwsza darmo, a dalsze płatne, to normalnie jakieś oszustwo, całkiem jak z tymi esemesami, co niby wyślij jednego za 2,50 to wygrasz Porshe, a później ci mówią, że jeszcze tylko 10 wyślij za 20,50. a w ogóle to na pewno ten instruktor jest zboczeńcem. i jeszcze, najśmieszniejsze jest to, że jakieś niezidentyfikowane „kobiety” mówiły, że kazali im przez pół roku jeść kisiel i galaretkę, żeby zwiększyć wydzielanie śluzu i poprawić jego jakość (mam nadzieję, że nie miały przez pół roku jeść wyłącznie kisielu, bo to groziłoby śmiercią głodową, co bywa niekorzystne i raczej nie sprzyja zajściu w ciążę). więc ja Aleksandra, z dużego miasta na bardziej północnym-wschodzie kraju, będąca również nauczycielką (MRP, ale jeszcze bez II stopnia kursu), uściślę te eksperckie informacje z Newsweeka. naprotechnologia ma na celu zmaksymalizowanie szans na poczęcie dziecka drogą naturalną. zajmuje się więc diagnozą, aby ewentualnie wykryć i usunąć przeszkody fizyczne, obserwacją wskaźników płodności (z których jednym jest śluz szyjkowy), aby wykryć ewentualne nieprawidłowości cyklu a także jak najlepiej określić moment owulacji, kiedy szansa na poczęcie jest największa, a także poprawieniem ogólnych warunków zdrowotnych, zarówno kobiety jaki i mężczyzny, bo to również może wpłynąć na niemożność zapłodnienia. tak, obserwacje śluzu zapisuje się specjalnym kodem. nie do końca rozumiem, co w tym zdrożnego. tak, w przypadku kłopotów z poczęciem pomocne może być współżycie w określonej pozycji, czy pewne zabiegi już po samym akcie (to nie magia, ani zboczenie, tylko ułatwienie plemnikom dotarcia tam, gdzie mają dotrzeć). tak, dieta również ma znaczenie. jak sądzę żarciki o kisielu i galaretce miały dać czytelnikowi do zrozumienia, że niby ci szamani wierzą, że galaretka polepszy śluz, który też jest taki galaretowaty. ale przypuszczam, że w rzeczywistości panie miały jeść np. siemię lniane, które po zalaniu wodą istotnie zmienia się w coś w rodzaju kisielu, a jest jednym z najskuteczniejszych naturalnych „leków” na rozrzedzenie śluzu i zwiększenie jego ilości. śluz natomiast musi być obfity i dobrze przepuszczalny. i kiedy są kłopoty z poczęciem, to takie szczegóły naprawdę mają znaczenie.

naprotechnologia podszyta jest obsesją naturalnego zapłodnienia, jak twierdzą osoby wypowiadające się w artykule. która to obsesja jest bardzo szkodliwa, bo powoduje, że męczysz się uprawiając seks na zawołanie i w określony sposób, tylko po to, żeby naturalnie zajść w ciążę, podczas gdy powinnaś skorzystać z in vitro, zamiast tracić czas. bo tylko in vitro jest skuteczne. otóż naprotechnologia jest skuteczna (44% ciąż w ciągu pierwszych 12 miesięcy stosowania, jak wykazały badania jej twórcy). a obsesją jest raczej pragnienie urodzenia dziecka tak wielkie, że kobieta znosi ból, cierpienie fizyczne i dramaty poronień.

in vitro tłumaczy się powszechnie jakimś „prawem do dziecka”. które podobno istnieje i zgodnie z nim, każda kobieta (niekoniecznie przecież para, bo to już dyskryminacja… a nawet niekoniecznie kobieta, bo to też dyskryminacja i to jeszcze, o zgrozo, gejów na przykład) ma prawo mieć urodzone przez siebie dziecko. tymczasem żadnego prawa do dziecka nie ma. nigdy nie było i nigdy nie będzie. bo żaden człowiek nie ma prawa do drugiego człowieka. istnienie ludzi nie podlega prawu w tym sensie, że rodzic ma prawo mieć dziecko. nie, to jest człowiek, a nie samochód. a nawet do samochodu nie masz prawa, jak cię nie stać to go nie masz. inne prawo to to, że człowiek ma prawo być szczęśliwy. więc skoro ktoś do szczęścia potrzebuje dziecka to ma prawo je mieć za wszelką cenę. otóż też nie, bo dziecko jest podmiotem i jako podmiot nigdy nie może być środkiem do celu, nawet jeśli tym celem jest szczęście rodzica, czyli coś teoretycznie dobrego.

nie twierdzę, że dzieci „z probówki” to dzieło Frankensteina. też nie, bo dzieci nie są niczemu winne, a już na pewno nie temu, co robią ich rodzice. ale naprawdę to, że pani, która ma dziecko dzięki in vitro jest szczęśliwa, to jeszcze nie sprawia, że ta metoda jest etyczna. może przynosi to komuś subiektywną korzyść, ale to nie wpływa na obiektywną ocenę samej metody. jakaś panuje dziwna moda na twierdzenie, że skoro ja się czuję z czymś szczęśliwa, to najwyraźniej to się Bogu podoba (bo przecież rodzice dzieci z in vitro są wierzący również, a jakże). ale jedno z drugim nie jest równoznaczne. i czyjaś opinia o in vitro naprawdę nie zmienia jego charakteru moralnego. natomiast skoro osoby dotknięte niepłodnością są, jak same twierdzą, zdolne do tak wielkich poświęceń, do znoszenia cierpień psychicznych i fizycznych, związanych z procedurą zapłodnienia pozaustrojowego, to dlaczego nie są zdolne do poświęcenia innego rodzaju – zaakceptowania swojej niepłodności?

[misja]

przeczytałam ostatnio, że dzieci nigdy dotąd nie były tak bardzo kontrolowane przez swoich rodziców. o 90% zmniejszyła się odległość na jaką przeciętny młody Brytyjczyk może się oddalić od domu (w porównaniu do poprzedniego pokolenia). i tak sobie myślę, że to przedziwne, że to robimy my, pokolenie „z kluczem na szyi”.

w podstawówce kończyłam zajęcia szkolne około południa, do czasu, kiedy moi rodzice wracali z pracy miałam około czterech godzin wolnego. cztery godziny dla dziecka z fantazją to wystarczająca ilość czasu, żeby dotrzeć w dowolnie wymarzone miejsce, narazić się na wszystkie możliwe niebezpieczeństwa, zrobić wszystkie możliwe głupoty – i z reguły jednak wrócić w całości do domu. jeździłam MZKami po moim małym mieście, odwiedzałam babcię mojej najlepszej przyjaciółki, mieszkającą na drugim końcu tego miasta, łaziłam na cmentarz, zbierałam grzyby w lesie, chodziłam w najbardziej odludne miejsca, na przykład na tory kolejowe, żeby oglądać pędzący pociąg z odległości może dwóch metrów (razem z przyjaciółką przycupnęłyśmy sobie na wiadukcie). jasne, wiele razy mogłam sobie zrobić krzywdę. jak każde normalne dziecko w tamtych czasach chodziłam po drzewach, ale nigdy nie spadłam. właziłam za ogrodzenia ze „złymi psami”, ale nigdy żaden z nich mnie nie pogryzł. spotkałam paru zboczeńców, ale żaden nie zrobił mi krzywdy.

jedliśmy to, co było w sklepach, bo nie było żywności ekologicznej. fakt, pewnie wtedy normalna żywność była jeszcze sporo zdrowsza niż ta obecna. ale z pewnością kuchnia mojej babci (kotlet, ziemniaki okraszone smalcem i ogórek kiszony, albo maślanka) każdego dietetyka przyprawiłaby o natychmiastowy zawał serca. w szkołach obowiązywała rejonizacja i chodziło się tam, gdzie było najbliżej, a nie tam, gdzie było najlepiej. dzieciaki były różne, nie tylko z dobrych domów. nauczyciele też bywali różni. zajęcia dodatkowe zaczęły być modne dopiero kiedy byłam starsza. i mimo, że moim rodzicom na takie rzeczy nigdy nie było szkoda pieniędzy chodziłam tylko na dodatkowy angielski. doraźnie na korepetycje z niemieckiego albo matematyki.

warunki mieliśmy, powiedzmy, mało komfortowe, w porównaniu z tym, co teraz jest dostępne dla naszych dzieci. i może dzięki temu dorastaliśmy mając święty spokój?

teraz mamy szczepienia dodatkowe oraz milion teorii spiskowych na temat tego, czy w ogóle powinno się szczepić. bo może to spowoduje u naszej pociechy autyzm, no albo przynajmniej alergię. jedzonko w słoiczkach ze starannie wyselekcjonowanych ekologicznie uprawianych warzywek oraz kolejny milion teorii spiskowych o tym, czy to aby na pewno wystarczająco ekologiczne. większość żywności jest genetycznie modyfikowana, kury nie biegają i ich jajka są niemal trujące, mięso naszprycowane hormonami, a już w ogóle wolę nie myśleć co czyha na mnie w niewinnie wyglądającej marchewce. codziennie należny również łykać tabletki z kwasami omega, bo jak nie, to z pewnością nasze dziecko nie będzie miało pasków na świadectwach. już od małego należy posyłać dziecko na zajęcia wspomagające jego rozwój, przede wszystkim języki (jeszcze do niedawna zaczynało się to w przedszkolu, ale powoli i to okazuje się być za późno, lepiej zacząć już z dzieckiem kilkumiesięcznym), ale też rytmika, tańce, basen, aikido, karate, judo, koniecznie zajęcia plastyczne i informatyka. kluby malucha wyrastają jak grzyby po deszczu. zabawki edukacyjne, które nauczą twoje dziecko jak powiedzieć „noga” w pięciu językach są absolutnie konieczne. nie wystarczy już chodzić do przedszkola, teraz trzeba chodzić do najlepszego przedszkola, a później do najlepszych szkół. a od domu najlepiej nie oddalać się ogóle.

naprawdę zastanawiam się czy dzieci, których rozwój jest tak bardzo wspomagany rzeczywiście rozwijają się lepiej? i co takiego w sobie rozwijają? co można rozwinąć w sztucznie wytworzonych warunkach tych wszystkich instytucji, prześcigających się na oferty? co my, rodzice, rozwijamy w swoich dzieciach, tak bardzo, za wszelką cenę, starając się je „wychować”?

przecież dziecko po prostu żyje. nie tylko podlega wychowaniu, ale jako niepodległy organizm, ma własne życie. rodzi się i wchodzi do rodziny. czy nie powinniśmy z naszymi dziećmi po prostu żyć, na co dzień, zamiast je na siłę wychowywać? jasne, to wszystko w dobrej wierze, wszystko z troski, aby im było jak najlepiej i żeby im zapewnić optymalne warunki. tylko czy my im przypadkiem nie psujemy tych najlepszych warunków? bo wydaje mi się, że najlepsze warunki to natura, a nie laboratorium. spacer po lesie będzie bardziej rozwijający niż najlepiej przygotowane zajęcia wspomagające rozwój.

co przekazujemy dziecku, nad którym od urodzenia trzęsiemy się, żeby miało wszystko co najlepsze, a nie to co pseudo najlepsze, czyli szczepić czy nie, dawać słoiczki czy nie, puścić do przedszkola czy nie? a nuż zapadnie na autyzm, będzie miało zaburzenia hormonalne od nadmiaru zmutowanej marchewki, albo spotka złą przedszkolankę? swoim strachem uczymy dziecko, że świat jest zły i niebezpieczny. to śmieszne, bo w tym całym wychowywaniu i wspomaganiu zapominamy, że dzieci przede wszystkim uczą się przez obserwację. jeśli żyją dzień w dzień ze spiętą mamusią, próbującą kontrolować każdy ich ruch i całe ich środowisko, to wyrosną chyba na jeszcze większych nerwusów.

ja w swojej głowie przeżyłam już tysiące czarnych scenariuszy (na długo przed tym, zanim zostałam mamą). i mam wrażenie, że to wszystko zwyczajnie nie ma sensu. po co umierać ze strachu, po co się zamartwiać? i tak nie jestem w stanie dociec czy aby jajeczka od kurki zielononóżki są na pewno od niej, czy swojski chlebek nie ma dodatku soli przemysłowej, a swojska marcheweczka nie była pryskana. nie uchronię moich dzieci przed złymi ludźmi. ani przed głupimi. bo niestety zboczeńcy atakują nie tylko w odludnych miejscach, ale też w odległości dwóch metrów od zatroskanej mamy. czy zatem nie lepiej będzie po prostu cieszyć się życiem i właśnie to przekazać dzieciom? spokój, optymizm, dużo poczucia bezpieczeństwa i jeszcze więcej miłości. jasne, troszczyć się, dbać, starać się zapewnić to co najlepsze, tylko może jeszcze raz zastanowić się, co jest najlepsze.

im więcej kontrolujemy, tym więcej chcemy jeszcze kontrolować. to taka samonapędzająca się potrzeba, której nigdy nie uda się zaspokoić. a stąd to już chyba prosta droga do tego, żeby zacząć wszczepiać każdemu noworodkowi chip.

hipokryzja niepojęta

jest 22 a na TVN24 nie ma normalnych wiadomości. wiecie dlaczego?
trochę to irytujące, że jest Wielki Piątek i niestety przy okazji jest 2 kwietnia, i to akurat 2010. ja się naprawdę nie sprzeciwiam, że ludzie płakali po papieżu, też płakałam chyba z tego co pamiętam. to normalne, że się płacze po kimś kto umiera. denerwuje mnie tylko, że teraz też płaczą. po Chopinie nie płaczą, ani po Mickiewiczu. no dobra, to już dawno było, to się nie liczy. po Miłoszu nie płaczą. Miłosz to nie ten format, nie? no dobra, nie ma porównania, jak do tej pory nasz papież był tylko jeden.
tylko że jest Wielki Piątek, do cholery. owszem, jest rocznica śmierci papieża. jest też rocznica śmierci Kogoś dalece ważniejszego niż wszyscy papieże razem wzięci.
rozumiem i szanuję nawet wspominanie Jana Pawła II jako bardzo ważnej dla naszego kraju postaci historycznej. nie szanuję tego, że połowa mieszkańców mojego rodzinnego miasta żegna się przed pomnikiem JPII zamiast przed stojącym obok kościołem. nie szanuję tego, że mamy rok 2010 a kalendarze nadal z Janem Pawłem. nie szanuję tego, że jak się mówi „papież” to to jest nazwa własna jednego tylko człowieka i można się święcie oburzać, jak ktoś pyta „a który?”.
naprawdę zastanawia mnie, czy „pokolenie JPII” ten medialny tworek, na myśl o którym śmiech mnie ogarnia, wie że Jan Paweł II reprezentował Kościół Katolicki, a nie kremówki. że za nim, nad nim, jest Jezus, jest Bóg, jedyny, a nie że on jest bogiem.
i dziś rano jeszcze bardziej chyba, choć może w stopniu porównywalnym zdenerwował mnie Dzień Dobry TVN, z iluś tam wejściami z Watykanu, gdzie się coraz to nowi księża i inni ważni ludzie wypowiadali o tym, jaki to cudowny był papież. tak tak, święta telewizja, któż płakał po papieżu bardziej niż oni. zupełnie jak GW ze swoimi artykułami wspominającymi świętego Jana Pawła II. a w międzyczasie w DDTVN reportażyk i rozmowa „całun turyński – najświętsza relikwia Kościoła jest fałszerstwem?”. czyli papież cacy, Jezusik be.
religia ogólnie jest be. jakieś tam zbawienie czy inne zmartwychwstania to śmieszne jest, albo głupie, albo żałosne. w seminariach są sami geje a wszyscy księża mają kochanki. nauki Kościoła nie przystają zupełnie do rzeczywistości. no ale papież, nasz papież to przecież święty jest, chlip chlip. [ironia ze mnie wycieka hektolitrami, przepraszam najmocniej]. religia, w rzeczy samej, jak wskazują badania socjologiczne, jest niczym więcej jak elementem folkloru. i przepraszam, ale mało rzeczy wkurza mnie w życiu tak, jak katolicka hipokryzja. no bo przecież powszechnie wiadomo, że katolicy to hipokryci, nie? a kto to mówi…?
naprawdę, choć z innych powodów niż Oluś, podobnie jak Mąż mam ochotę sprawić sobie koszulkę z napisem „nie płakałem po papieżu”, chociaż płakałam.

[riposta na bezstresowe wychowanie]

przed chwilą doznałam potężnego zdenerwowania. gdyż niestety trafiłam na mej lubej Frondzie na blog pana Dariusza Zalewskiego i na notkę, w której zapytuje, czy można dziecko wychować bez karania. przeczytałam raz dwa i oczywiście potwierdziły się moje przewidywania co do treści – uzasadnienie dobroczynności klapsów. a ja chyba tutaj niestety [jak dla kogo] należę do ‚nowoczesnych’ i ‚lewicowych’ pedagogów, którzy absolutnie są przeciwni biciu. może mi ktoś powiedzieć, że się naoglądałam za dużo Super Niani. albo, że studiuję lewicową pedagogikę na UW. tyle, że owszem, Super Nianię lubię, ale nie studiuję na UW. i wciąż, na tej mojej katolskiej uczelni, uczą mnie, że dzieci się nie bije.

” (…)w praktyce nie da się “wpajać zasad” (czy szerzej – wdrażać do konkretnych sprawności) bez stosowania środków przymusu, czyli pewnych form karania.” – pisze już na początku pan Zalewski. i już tu się nie zgadzam. bo myślę, że się da, choć może faktycznie niekoniecznie u dzieci. czy jednak ma pan zamiar ogółowi ludzkości wpajać zasady przez przymus? bo to mi zakrawa na jakiś totalitaryzm. oczywiście jednak przestaję się czepiać, bo wiadomo, że chodzi o dzieci, a więc owszem, zgadzam się, że do pewnego wieku przynajmniej się nie da w istocie. bo faktycznie nie jest tak, że mamusia powie dwulatkowi ‚nie kłam’ a dwulatek ochoczo zostanie bardzo prawdomównym dzieckiem. nie zostanie prawdopodobnie. to, że dzieciaki zasad nie przyjmują uzasadnia pan tym, że natura ludzka jest skażona buntem. filozoficznie nieco i choć jestem zdeklarowaną wielbicielką filozofii od czasu, gdy ją zaczęłam poznawać, to ja bym jednak sięgnęła po nieco bardziej naukowe wyjaśnienia. psychologia rozwojowa na przykład. Piaget. czemu dwulatek kłamie? bo nie potrafi spojrzeć na świat z perspektywy innej niż swoja i dlatego kieruje się własnym dobrem. zawsze. i tłumaczenia rodziców, że babci jest przykro jak ją okłamuje żeby wyłudzić cukierka nie trafią do niego, bo on ma tylko swojego cukierka i swoje dobro. i owszem, natura ludzka wymaga jak pan to nazywa, przeorania kulturą, usprawniania i uświęcania. czyli wychowania. bo nikt się z natury wychowany nie rodzi. a doskonalenie powinno być naszym celem przez całe życie.

wpajanie zasad w przypadku dzieci faktycznie z dużym prawdopodobieństwem będzie wymagało jakiegoś przymusu. ale, proszę wybaczyć, wrzucanie w tym momencie bicia i innych kar, ogólnie nazwijmy je ‚timeout’ [polska nazwa nie do końca dobrze oddaje sens – chodzi o odesłanie dziecka w miejsce, gdzie w samotności będzie musiało się uspokoić, odbyć karę, takie swoiste odstawienie od przyjemności na pewien czas, skoro oglądał pan Super Nianię z pewnością pan rozumie], do jednego worka, to moim zdaniem jest zwykła manipulacja. co ma na celu? ośmieszenie zwolenników niebicia, czyli tym samym pokrętne dowiedzenie, że bicie jest dobre.

dalej pisze pan o nastolatkach – tu bunt jest już osławiony, każdy wie, jaka to katorga wychowywać nastolatka. i tu też proponuje pan bicie. ba, twierdzi pan nawet, że niejeden nastolatek będzie to wolał od zakazu wyjścia na dwór. może i tak. tylko, że bijąc nastolatka nie wychowa go pan na dobrego mądrego człowieka. co najwyżej na zastraszonego kombinatora [kombinuje, bo jest tylko wytresowany biciem – zrobi źle, to go zaboli – a nie nauczony dobra], albo agresywnego człowieka, który też będzie bił – może pan mówić, że to nieprawda, każdy w praktyce przekona się sam. pomijam już aspekt tego, że kontakt z takim dzieckiem będzie zerowy.

pedagogika poradnikowa może i dopuszcza szantaż i groźby. jak pan się chce w wychowaniu opierać na poradnikach to tylko pogratulować. niech się pan też odchudza z telezakupami Mango i leczy z cudownymi preparatami z Teletygodnia.

szantaż i groźby też niczemu nie służą. wychowaniu służy miłość. i nie, miłość nie zakłada, że dziecku wszystko wolno. miłość wymaga. ale nie poniża.

Super Niania nie grozi. nie na tym polega ta metoda. polega na tym, żeby ostrzec dziecko, że jego zachowanie jest niepożądane – czyli dać mu szansę na poprawę. a później ukarać. naprawdę, odstawienie do kąta [bez krzyków, klapsów i nerwów] to nie jest przemoc. później trzeba dziecko odpowiednio długo w tym symbolicznym kącie utrzymać. a później powiedzieć mu, co zrobiło źle, nawet jeśli jest dwulatkiem i nie zrozumie natychmiast. dziecko dostanie wyjaśnienie – czemu nie wolno, a tym samym przyswoi pewną zasadę – z początku dlatego, że będzie chciało uniknąć kary, ale z wiekiem zrozumie. dostanie granicę. będzie wiedziało, jak daleko może się posunąć. nauczy się jakie zachowanie jest pożądane, a jakie niepożądane. tak samo pana, jako dorosłego traktuje społeczeństwo. ma pan ostrzeżenie – jak pan ukradnie batonika, to pójdzie pan do więzienia. i jeśli ukradnie pan batonika, to pójdzie pan do więzienia. wiedząc dlaczego. jakby się pan czuł, gdyby ktoś do pana podszedł na ulicy i skopał pana do nieprzytomności za nie wiadomo co? wie pan już czego ma nie robić na przyszłość? został pan wychowany. a może woli pan wersję – podchodzi drech i obijając panu twarz krzyczy ‚to za mojego batonika!’?

bicie niczego nie uczy, oprócz strachu. nie sprawia, że uczymy się, że nie wolno kraść. niech pan spojrzy wstecz, na historię, na ustroje opierające się na przymusie fizycznym. myśli pan, że w mikroskali jest inaczej? bicie odbiera godność. a chrześcijaństwo podkreśla godność ludzką przy każdej okazji.

a jakie bicie pan woli? takie raczej w afekcie? tatuś wpada w szał i wymierza razy pasem? dziecko uczy się tego, że tatuś nie jest oparciem, nie jest skałą, nie jest bezpieczeństwem, bo traci kontrolę nad sobą, nie można na nim polegać, bo nie wiadomo, co może zrobić. czy może raczej takie na zimno, egzekucja? rodzice się naradzają, przychodzą do pokoju, każą się kłaść na tapczanie i wymierzają 10 klapsów za uderzenie brata, a 15 razów kablem od żelazka za wybicie szyby sąsiadowi? dziecko uczy się tego, że rodzice są groźni, świat ogólnie jest groźny. a czy uczą się tego, żeby nie bić brata? chyba raczej, żeby następnym razem pobić tak, żeby rodzice się nie dowiedzieli.

nie jestem lewakiem, ani liberałem, ani wolnościowcem, ani pacyfistą, ani ekologiem. ale wiem, że wychowanie bezstresowe nie polega na tym, żeby kar nie było. tylko na tym, żeby dziecko miało granice, poczucie bezpieczeństwa i miłość. kary też się tu przydają. ale nie te, które tresują. dzieci to nie zwierzęta.

jestem mamą i przyszłym pedagogiem, dopiero przyszłym, dlatego nie wiem czy w ogóle mam prawo nie zgadzać się z panem, autorem książek i poważnym człowiekiem. ale szlag mnie trafia jak czytam takie kłamstwa. manipuluje pan faktami, nie wiem czy rozmyślnie czy z braku wiedzy. może przydałoby się poczytać jeszcze trochę? tylko coś trochę mądrzejszego?

[ono]

przy okazji ostatniej wizyty w szpitalu na parapecie izolatki odnaleźliśmy jakiś zapomniany numer gazety dla nowoczesnych rodziców, bodajże ze stycznia tego roku. a ponieważ jak wiadomo, szpitale nie należą do najbardziej rozrywkowych miejsc zabraliśmy się oczywiście za czytanie. na końcu numeru – felieton autorstwa pani Passent, czytamy, całkiem całkiem, o tym jak to synek tej pani, dwuletni chyba, myli rodzaje i mówi o sobie jakby był dziewczynką. podobno w tym wieku to normalne. w pewnym momencie rzeczonego felietonu odczułam jednak, że zmierza on w jakąś dziwną stronę – bo oto mama dwulatka, zamiast rozważać w jaki sposób nauczyć dziecko, kim jest, zastanawia się… czy w ogóle powinna to robić.

o podobnej sytuacji czytałam już parę miesięcy temu [więc biorąc pod uwagę, że gazeta była ze stycznia mogło się to pokrywać czasowo], doniesienia ze Szwecji – rodzice ukrywają przed całym światem płeć swojego dziecka, po to, by miało ono prawo wyboru. wtedy wydawało mi się, że można to zrzucić na karb specyfiki narodowej – szwedzki homosocjalizm wydaje owoce nie tylko w tej makabrycznej postaci. ale teraz to ja się, przyznam szczerze, zaczynam bać. bo skoro nie jest to wymysł jednych dziwnych szwedów, którym coś się z lekka poprzestawiało, a to się zdarza, jak świat światem, tylko takie chore pomysły trafiają na podatny grunt i są ochoczo przyjmowane nawet u nas… moja bardzo wybujała fantazja już podpowiada mi wizję jak to za 10, góra 15 lat, wszystkie dzieci będą się rodziły jako ‚ono’ i same wybierały sobie płeć, w imię, jak zawsze, dziwacznie pojętej wolności.

rozumiem jeszcze, że rodzice nie chcą chrzcić swoich dzieci, żeby mogły same wybrać religię. rozumiem, bo nie każdy jest naprawdę wierzący i nie każdy rozumie czym jest chrzest. to jest jeszcze kwestia, co do której faktycznie mamy wybór. ale płeć? znów chyba wchodzi w grę to co zawsze, zamazywanie rzeczywistości. wpajanie ludziom ‚słabego myślenia’. brak obiektywnej prawdy. taka chora filozofia, która każe myśleć, że wolność jest ponad prawdą. a właściwie nawet więcej, prawdy nie ma, za to wolność jest i to oby jak największa. bo jak inaczej wytłumaczyć to, że ludzie odrzucają coś tak do bólu obiektywnego jak płeć? jak można mówić o wyborze płci, skoro rodzimy się zdeterminowani pod tym względem? co to dziecko ma sobie wybrać, skoro biologicznie nie ma wyboru?

wydaje mi się, że zadaniem rodziców jest wychowywanie, a tym samym dostarczanie dzieciom wiedzy o świecie także. w tym, przede wszystkim, na początku, o nich samych. dziecko nie może sobie wybrać czy będzie człowiekiem, pieskiem czy szafą. bo jest człowiekiem. nie może też wybrać czy będzie chłopcem czy dziewczynką, bo już jest chłopcem lub dziewczynką. to nie podlega kulturze tylko biologii. kulturze podlega tylko obraz kobiety i mężczyzny jaki dziecku przekażemy, ale to już jest zupełnie inna sprawa.

kiedy jeszcze byliśmy w ciąży, na którymś z pierwszych badań USG lekarz zapytał nas czy chcemy znać płeć dziecka. chcieliśmy, dla mnie to było dość oczywiste i nie chciałam żadnej niespodzianki. bo przecież to, co mieszkało sobie w moim brzuchu, to nie było coś tam, co nie bardzo wiadomo czym jest. jest człowiekiem. a człowiek ma płeć. dlatego zupełnie naturalne było dla mnie już wtedy, że to nie jest jakieś tam dziecko, tylko bardzo konkretny, osobowy, mój syn, G.

może i człowiek jest w stanie wymyślić sobie takie fanaberie jak to, że dziecko samo sobie wybierze płeć. ale jak sytuacja jest odwrotna, to znaczy dziecko faktycznie rodzi się biologicznie i chłopcem i dziewczynką [przypadek znany nam również ze szpitala] to rodzice przeżywają tragedię, zupełnie naturalnie. bo człowiek ma płeć. i to jest wielki dar, a nie przekleństwo, choć niektórzy chcieliby się tego daru pozbyć.

[o pingwinach, Pontonie i pewnych zjawiskach przyrodniczych]

ostatnimi czasy prześladuje mnie – mówiąc najbardziej ogólnie – temat edukacji seksualnej. trochę mnie prześladuje pod osobą pana Biedronia, trochę pod innymi osobami, które nieco bardziej uważam za autorytety. ale zdecydowanie bardzo mnie zmusza do myślenia, głównie z racji tego, że mnie denerwuje, ale także dlatego, że jest dla mnie zwyczajnie interesujący, również ze względu na moje studia.

najpierw, chociaż muszę przyznać, że było to już jakiś czas temu, ale nie mogłam się zebrać do pisania, przy okazji porannego bawienia Synka natrafiłam w tak zwanej ‚telewizji śniadaniowej’, na rozmowę o książeczce dla dzieci pod tytułem ‚Z Tango jest nas troje’, która była czytana dzieciom w jednym z gdańskich przedszkoli, a z woli niektórych grup społecznych miałaby też być czytana innym dzieciom, w innych przedszkolach. dyskusja nie należała wprawdzie do najbardziej wyrównanych, co nie powinno nikogo dziwić, bo zaproszonych było trzech gości: wspomniany już pan Biedroń, pan Hołownia z przeciwnej strony oraz pani, której nazwiska nie pomnę, a która miała być, jak się domyślam, neutralnym głosem rozsądku oraz reprezentantem rodziców, ale nie wyszło, bo pech chciał, że pani była dziennikarką z GW. książeczka, o której mowa, nie jest oczywiście taką całkiem niewinną bajką dla dzieci, bo w zasadzie jest to bajka o dwóch pingwinkach [panach pingwinkach], które biorą pod swoją opiekę małe pingwiniątko. równie oczywiście książeczka ma pewien społeczny przekaz, a mianowicie uczy dzieci tolerancji wobec związków homoseksualnych oraz jak sądzę także dla adopcji dzieci przez takie pary.

kłopotów z tą książeczką jest kilka. przede wszystkim chyba taki, czy dzieciom w przedszkolu należy już mówić o czymś takim jak homoseksualizm, czy seks w ogóle. słyszałam kiedyś, niestety nie pamiętam już gdzie, bardzo mądrą moim zdaniem radę w tym temacie: jeśli przedszkolak pyta mamusi ‚skąd się wziąłem’, to naprawdę nie trzeba mu robić wykładów o plemnikach i jajeczkach, ani o tym jakim cudem znalazły się na jednej powierzchni życiowej, bo dziecko może oczekiwać prostej odpowiedzi, na przykład ‚urodziłam cię, w szpitalu’. ale tutaj pingwinki maja alibi, bo podobno w książeczce nie ma nic o seksie. nadal jednak pozostaje problem wyjaśnienia dzieciom, dlaczego to dwa pingwinki ‚chłopczyki’ żyją razem, tak jak mamusia z tatusiem. w wizji pana Biedronia ma to w naturalny sposób ukazać dzieciom alternatywne sposoby na rodzinę i od najmłodszych lat wpoić im tolerancję, zanim homofobiczne społeczeństwo moherków dokona na nich aktu manipulacji. faktycznie, prawdopodobnie obowiązuje tu zasada ‚kto pierwszy ten lepszy’ – jeśli homofile pierwsi zabiorą się za manipulację mają szanse na wygraną. słyszałam jednak o tym, jak dzieci w pewnej szkole zareagowały na próby nauczenia ich tolerancji – dziewczynki bały się chodzić trzymając się za ręce, żeby nie okazało się, że są lesbijkami.

myślę, że każdy człowiek ma pewien wzorzec, dany od Boga, a w wersji dla niewierzących od natury. musi go mieć – jest to jeden z wielu mechanizmów, które prowadzą do przetrwania gatunku. tym wzorcem jest przekonanie o tym, że najlepsze i najnaturalniejsze jest łączenie się w pary osobników przeciwnych płci. i niestety nie przekonuje mnie stwierdzenie, że homoseksualizm jest naturalny, bo występuje wśród zwierząt. zwierzęta nie są homoseksualne, nawet jeśli zdarza im się współżyć z przedstawicielami własnej płci. podobnie racjonalne byłoby stwierdzenie, że niektóre psy są, jakby to określić, poduszkofilami, przepraszam za dosadność. zwierzęta mają popęd, nieograniczony rozumowo, tak jak u człowieka. i ten popęd każe im po prostu wykonywać pewne czynności. nie można nawet nijak wiązać tego z psychiką, tworzeniem więzi, czy czegokolwiek, bo u zwierząt seks nie wywołuje przyjemności, tak jak u ludzi, i nie służy rozwijaniu relacji, ani umilaniu sobie życia. stąd dla mnie jest zupełne jasne, że homoseksualizm nie jest zjawiskiem występującym w naturze, a więc naturalnym. dzieci chyba też to wiedzą. ale to prawda, co mówił pan Biedroń, jeśli odpowiednio wcześnie zaczniemy, możemy wmówić im, że wszystko jest w porządku.

oczywiście stosunkowo łatwo można byłoby mnie zakrzyczeć argumentem o tym, że każdy może mieć swoją wizję świata i ją propagować i nie ma w tym nic złego. z tym, że ja nie wierzę w subiektywizm moralny. nie każdy sposób na wychowanie jest dobry. i nie wszystko można przekazywać dzieciom. wychowanie nie polega w każdym razie na przekazywaniu im czegokolwiek, ale na przekazywaniu im czegoś wartościowego, mądrego, dobrego i prawdziwego. i pan Biedroń wysuwający argumenty o tym, czy zabronimy też tolerancji dla innych kolorów skóry, czy wyznań też mnie nie przekonuje, bo tym się właśnie różni uczenie szacunku do czarnoskórych od uczenia tolerowania propagandy zboczeń: jedno jest dobre, a drugie nie.

zresztą ja w ogóle nie znoszę tolerancji, bo to słowo, powinniśmy chyba sobie o tym przypomnieć, ma w zasadzie znaczenie pejoratywne – synonimem mogłoby być słowo ‚znosić’. więc nawet w odniesieniu do innych ras nie zamierzam być tolerancyjna.

nieco później dopadła mnie z kolei wiadomość z nieco wyższego szczebla edukacji, a mianowicie rozważania na zajęciach z pracy socjalnej – o najnowszym wymyśle polskiej edukacji, czyli wprowadzeniu obowiązkowego przedmiotu pod tytułem ‚wychowanie do życie w rodzinie’. przedmiot jest w każdym razie bardziej obowiązkowy niż był za moich czasów. nie należę do osób, które uważają, że o takich rzeczach to powinni dzieciom mówić rodzice tylko i wyłącznie, chociaż owszem, przede wszystkim jednak oni. ale bądźmy realistami, pozostawienie tego tylko rodzicom nie jest również najlepszym pomysłem. mogłabym to wręcz nazwać grzechem zaniechania. bo z pewnością nie jest tak, że każdy rodzic ma dostateczną wiedzę w temacie relacji międzyludzkich, nie mówiąc już o seksie jako takim, a może jednak należało by zadbać, aby mity w typie ‚za pierwszym razem nie można zajść w ciążę’ zniknęły w mrokach przeszłości. poza tym, jeśli ktoś jest chrześcijaninem, katolikiem [to ustęp specjalnie dla pewnych panów z frondy], to powinien wiedzieć, że ma pewien obowiązek dbania o przekazywanie prawdy – także prawdy o seksie. a nie wszyscy rodzice z pewnością są takimi dobrymi – czy wręcz w ogóle – katolikami, żeby przekazali swoim pociechom to, co faktycznie należy przekazać. moim osobistym zdaniem – dzieci i tak się o seksie dowiedzą, jak nie w szkole, to na podwórku albo w internecie. jako rodzice, nauczyciele, jeśli dobrze myślimy, mamy dwa wyjścia: dać im do porównania prawdę, albo jej nie dać. czyli dać im szansę na szczęśliwe życie albo jej nie dać.

inna kwestia to to, że w tej chwili wielkiej różnicy między Bravo a szkołą nie ma, bo za wychowywanie dzieci w kwestiach rodziny i seksu zabierają się ‚edukatorzy’ z Pontonu. ale tutaj też wyjście jest: zabrać się za to samemu. kwalifikacje z pewnością można zdobyć, odrobina odwagi, i jazda, między stadko gimnazjalistów:) [wiem, to średnio kusząca propozycja:)]. kto wie, może sama się na to kiedyś porwę. odczuwam w jakiś sposób, że może to być jedna z moich życiowych misji:)

[s@motność]

muszę się przyznać do jednej strasznej rzeczy: namówiłam ostatnio Męża do kupienia filmu ‚S@motność w sieci’. w supermarkecie. na vcd do tego. ale na szczęście za jedyne 13PLN, co mnie nieco może usprawiedliwia. naprawdę więcej bym na to nie wydała, bo recenzje były przecież fatalne [co mnie nijak nie dziwi], ale ja tylko chciałam się na własne oczy przekonać. i się przekonałam. pomijając film, który faktycznie był fatalny [jedyne 90 minut bodajże, a nie mogliśmy wysiedzieć]: mocno przeambitniony, za bardzo artystyczny i stanowczo zbyt cichy – niech już im nawet będzie, że muzyki było jak na lekarstwo, ale może chociaż bohaterowie mogliby ze sobą rozmawiać, tymczasem ograniczyli się głównie do westchnień, patrzenia sobie w oczy i tym podobnych melodramatycznych gestów – ważniejsze jest to, że przypomniałam sobie również książkę.

czytałam dawno, dawno temu, młodym dziewczęciem będąc – i głupim, gwoli ścisłości. do lektury przystępowałam chyba ze trzy razy, bo tak mi było ciężko przebić się przez ciągnące się niemiłosiernie retrospekcje. ale w końcu przeczytałam – i oczywiście byłam zachwycona. nie wiem, jak to się dzieje, ale takie to właśnie wzbudza emocje, u większości chyba młodych głupich kobietek. bo przecież to taka romantyczna miłość, takie to tragiczne i smutne, i tyle się przy tym płacze, a później każda marzy o swoim takim idealnym Jakubku, i o takiej niesamowitej miłości. dla tych, co nie czytali podpowiadam, że Jakubek jest głównym bohaterem męskim, a poza tym, że męskim, to przede wszystkim szalenie tragicznym, wszystkie życiowe miłości mu umierają [w sposób, proszę o wybaczenie, ale taki głupi, że aż śmieszny], albo odchodzą, a on biedny, jest przecież taki idealny: inteligentny, namiętny, czuły, uważny, potrafi słuchać i dociera w najgłębsze odmęty kobiecej duszy. i jak tu takiego nie kochać – nie dość, że wzbudza instynkty opiekuńcze, to jeszcze do tego nie wymaga absolutnie żadnego wysiłku, wystarczy zatopić się we własnym egoizmie, skoncentrować się wyłącznie na sobie i kontemplować własną cudowność – tak, jak to Jakubek kontempluje cudowność kobiet. a sama historia? pomijając to, że poplątana i ciągnąca to też idealnie dopasowana do potrzeb młodych głupiutkich kobietek: ona ma męża, który oczywiście tu występuje w charakterze czarnym, on jest, jak już mówiłam, samotny i nieszczęśliwy; nawiązują romans, miłość idealna, pełna romantyzmu, na koniec ona zdradza z nim męża, zachodzi w ciążę, po czym z rozsądku postanawia jednak zostać z mężem [bo przecież happy end popsułby doszczętnie całą tę tragiczną historię i nie można by było tyle płakać podczas lektury, a to mogłoby znacząco osłabić popularność książki].

najciekawsze jest jednak na końcu niemal: autor w którymś kolejnym wydaniu zamieścił e-maile od czytelników. trzeba mu oddać sprawiedliwość, że te nieprzychylne też. i tu następuje tak naprawdę najtragiczniejszy spośród rozlicznych tragicznych momentów: te wyznania typu ‚po przeczytaniu tej książki moja żona odeszła ode mnie’, ‚narzeczona przeczytała to pięć razy, po czym mnie zostawiła’, ‚już trzy moje koleżanki po przeczytaniu tej książki przemyślały sprawy, spakowały walizki i konsekwentnie od mężów poszły w świat szukać swojego Jakuba. Odwaga to najwspanialszy stan ducha’.

i to jest najgorsze. to, że wiele kobiet, przeczytawszy to, zachwyciło się tak, jak ja, uwierzyło w wykreowaną przez pana Wiśniewskiego rzeczywistość i poszło szukać takiego świata. tylko, że tak go nie znajdą. zostawiły swoich mężów, chłopaków czy narzeczonych, bo nie byli Jakubami. jedna głupia książka potrafiła tak nimi zawładnąć, że zapatrzyły się w siebie, zachłysnęły własnym egoizmem i poszły szukać czegoś, co nie istnieje – człowieka bez wad. nie znajdą, to oczywiste, tak naprawdę na szczęście. żal mi tylko tych kobiet, bo może straciły to, co mogło być najlepsze w ich życiu.

szukanie Jakuba nie ma sensu, marzenia o takiej miłości są jedną z gorszych krzywd jakie można sobie wyrządzić, bo to jest miłość fałszywa. życie to naprawdę nie jest melodramat.

ja miałam wtedy może jakieś 17 lat i na szczęście – choć w międzyczasie przeczytałam chyba wszystkie książki pana Wiśniewskiego – w końcu dorosłam.

a najbardziej niepokoi mnie taka refleksja: wszystkie te panie zachwycają się tym, że Ona na końcu zaszła w ciążę. mnie zastanawia czym tu się zachwycać? bo przecież gdyby Jakub i Ona rzeczywiście istnieli i wybrali jednak bycie razem [a prawdopodobnie tak by było], to, przepraszam za niedyskretne pytanie: które z dwojga tych mimozowatych bohaterów zmieniałoby temu dziecku pieluchy?


tak zwany ‚about’

Autorka: młoda, wykształcona [no, prawie...], z wielkiego miasta [że ho ho]. prywatnie żona, mamusia, studentka, katoliczka - fanatyczka, zdeklarowana antyfeministka. hobbystycznie artystka - rękodzielniczka, początkująca kucharka, blogowiczka, czytelniczka niemal wszystkiego i masochistyczna poszukiwaczka głupoty [oraz mądrości też]. wytrwała naprawiaczka świata. inka.1987@o2.pl
Maj 2024
Pon W Śr Czw Pt S N
 12345
6789101112
13141516171819
20212223242526
2728293031  

Blog Stats

  • 1 566 hits